czwartek, 28 kwietnia 2011

Losowanie


Nadejszla wiekopomna chwila czyli dzień losowania książki Viewegha. Zgłosiło się dziewięć osób. Dziękuję wszystkim za udział! Ponieważ wszelkie komputerowe programy losujące stanowią dla mnie czarną magię, postanowiłam rzecz całą przeprowadzić drogą tradycyjną. Sporządziłam losy, znalazłam odpowiednie naczynie, po czym maszyna losująca w postaci mojego Brata wyciągnęła jeden z karteluszków. Zwyciężczynią okazała się...

Serdecznie gratulujemy Alinie!

PS. Jak widać nie tylko użycie specjalnego programu przekracza moje możliwości, ale nawet umieszczenie zdjęcia w środku posta, coby choć odrobinę podnieść napięcie. Baba na Bloggerze, ech...

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Testament samobójcy – Jerzy Edigey


Zastanawiam się, po co wypożyczam kryminały z biblioteki? Odnoszę je później z niesmakiem, nieprzeczytane, tymczasem na półce w moim własnym domu stoją takie perełki! Do mecenasa Mieczysława Ruszyńskiego zgłasza się rzemieślnik Włodzimierz Jarecki w sprawie testamentu. Część swojego majątku przekazuje w nim żonie, zaś warsztat zapisuje Stanisławowi Kowalskiemu, który w czasie Powstania Warszawskiego uratował mu życie. Razem z ostatnią wolą zostawia adwokatowi list adresowany do Komendy MO z zaleceniem otwarcia po jego śmierci. Krótko potem zmasakrowane zwłoki rzemieślnika zostają znalezione pod wiaduktem mostu Poniatowskiego. Milicja otwiera list, w którym Jarecki opisał okoliczności swojej śmierci, wyjaśnił powód samobójstwa (śmiertelna choroba) oraz dlaczego upozorował je na zbrodnię. Sekcja zwłok wykazuje jednak, że był zdrowy. Mecenas Ruszyński przystępuje do realizacji testamentu. Wówczas wychodzi na jaw, że Stanisław Kowalski nie jest tym, za kogo się podaje... W niedługim czasie zostaje popełniona nowa zbrodnia, a Ruszyński rozpoznaje w zabitym Włodzimierza Jareckiego...

Ruszyński to uparty adwokat dążący do wyjaśnienia prawdy, a do tego z zasadami – wzruszyłam się, gdy mecenas twardo odmawiał przyjęcia łapówki, a zamiast wyjazdu zagranicznego wolał Nałęczów. Edigey przemycił lekką kpinę z autorów kryminałów, którzy akcje swych powieści umieszczają w Anglii lub w Nowym Jorku. I chyba miał trochę racji, bo jak widać można było napisać dobry kryminał osadzony w polskich realiach. Ciekawa intryga, piękna kobieta, świetnie nakreślone postaci z półświatka, niezwykle uprzejmi oficerowie milicji i kapitalny (!) humor. Czegóż chcieć więcej :-).

Moja ocena: 4,5/6

sobota, 23 kwietnia 2011

Rocznica bloga


Dziś mija rok od pierwszego wpisu na blogu. Cieszę się, że wytrwałam, mimo że czasu na czytanie nadal mam zbyt mało (czy któryś mól książkowy powiedziałby, że ma go za dużo?...), a jeszcze mniej na pisanie postów. Dziękuję wszystkim Odwiedzającym i Komentującym, to dzięki Waszemu życzliwemu zainteresowaniu trzymam się w karbach i nie odpuszczam sobie ;-).

Czy ktoś chciałby przygarnąć widoczną obok książeczkę?... Jeśli tak, wystarczy napisać w komentarzu „zgłaszam się”. Wpisy przyjmuję do czwartku 28.04 do godziny 18.00; losowanie (o ile będzie więcej niż jedna chętna osoba) postaram się przeprowadzić jeszcze w tym samym dniu.



Chciałabym też życzyć wszystkim Blogowiczom, aby nadchodzące
święta Wielkanocy
były czasem wyjątkowym i pełnym ciepła.
Miłych chwil z bliskimi przy świątecznym stole, wytchnienia od codzienności,
udanego wypoczynku, spokoju, radości i wiosennego optymizmu!

wtorek, 19 kwietnia 2011

I rzeczywiście – Frank McCourt


„I rzeczywiście” to kontynuacja książki „Prochy Angeli” (w Polsce wydanej także pod tytułem „Popiół i żar”), którą czytałam jeszcze przed założeniem bloga. Frank McCourt wspomina w niej czas po przybyciu do Stanów Zjednoczonych – sprzątanie w hotelu, służbę w wojsku, pracę w dokach, studia uniwersyteckie oraz lata uczenia w szkołach średnich. Jest to opowieść o życiu emigranta, ale też o wielkiej sile marzeń. Młody Frank miał sporo szczęścia – dzięki pomocy księdza poznanego na statku, Irlandczyka z pochodzenia, szybko dostał pracę i wynajął pokój. Nie tak jednak wyobrażał sobie życie w Nowym Jorku. Po latach biedy, jakiej zaznał w Irlandii, spodziewał się dobrobytu, tymczasem przyszło mu sprzątać po ludziach i czyścić muszle klozetowe za marne wynagrodzenie. Krzątając się po hotelowym hallu obserwował przychodzących tam studentów. Inteligentny, ambitny chłopak wstydził się przed nimi swojego uniformu, szufelki i szczotki do zamiatania, i marzył, że kiedyś będzie jednym z nich. Powołanie do wojska potraktował jako wybawienie od znienawidzonej pracy w hotelu. Po powrocie ze służby zatrudnił się w portowych magazynach, później w firmie ubezpieczeniowej. Dzięki ustawie dotyczącej żołnierzy po odbyciu służby czynnej został przyjęty na Uniwersytet Nowojorski, mimo że nie chodził do szkoły średniej. Po uzyskaniu dyplomu mógł podjąć pracę nauczyciela. Wiele lat później spełnił jeszcze jedno młodzieńcze marzenie – został pisarzem.


Im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym bardziej rósł mój podziw i szacunek dla autora, który będąc młodym, ambitnym i wrażliwym chłopcem, musiał zwalczyć nie tylko swoje kompleksy, ale też wiele przeciwności losu. Najpierw wstydził się swoich chorych oczu i zepsutych zębów, potem pracy w hotelu. Na uniwersytecie wykładowcy wytykali mu uproszczone, naiwne podejście do literatury (skutek braków w wykształceniu), co skutecznie odbierało mu radość studiowania. Z kolei pracownicy portowi przez to, że podjął studia, szykanowali go tak, że musiał z tej pracy zrezygnować. Całą tę drogę Frank przeszedł dzięki własnej sile ducha i napotkanym ludziom. Krótko po przyjeździe przypadkowy barman z irlandzkiego pubu wysłał go do biblioteki i kazał czytać, zamiast ogłupiać się alkoholem. A ciemnoskóry doker Horace, którego syn również studiował, nauczył Franka dystansu do ludzi chcących go upokorzyć, i dodał mu wiary w siebie.


Autor opisuje swoje doświadczenia w sposób bezpośredni, nie ukrywając emocji, jakie w nim wówczas budziły, ale bez użalania się – z lekkim dystansem i dużą dozą humoru. Dowcipem skrzą się zwłaszcza opisy służby wojskowej, którą Frank odbywał częściowo w Niemczech (a były to lata pięćdziesiąte). Trenował tam psy, uczęszczał do szkoły pisarzy kompanijnych, był zaopatrzeniowcem. Kiedyś razem z dwoma kolegami, Weberem i Rappaportem (który był Żydem) został wysłany do pralni dla wojska, która mieściła się... w Dachau. Spanikowany Rappaport nie był w stanie przekroczyć bramy. Frank zwiedził obóz, o którego istnieniu wiedział z gazet i kronik filmowych, obejrzał piece krematoryjne. Wywarło to na nim mocne wrażenie. Inny obrazek z tamtego okresu to obozy dla uchodźców, gdzie kobiety oddawały się amerykańskim żołnierzom za papierosy i kawę.


Nowy Jork pełen był irlandzkich barów i Irlandczyków rozpoznających się po akcencie. A jednak to zupełnie inny świat, w którym nie można np. wejść z jedzeniem na salę kinową, podczas gdy w kinie w Limerick jadało się rybę z frytkami czy świńską nogę. Moim ulubionym fragmentem jest opowieść, jak Frank wybrał się do kina na „Hamleta” z Laurence’em Olivierem. W torbie zakrytej płaszczem przeciwdeszczowym przemycił cytrynowy torcik bezowy i butelkę piwa imbirowego. Cały dzień nic nie jadł i marzył o chwili, gdy będzie mógł rozkoszować się znakomitym filmem i swoim ulubionym ciastkiem. Pudełko mocno szeleściło, więc upomniany przez widzów wyszedł do łazienki, żeby się posilić, ale nie do końca mu się to udało... W wyniku skargi został wyrzucony przez biletera, a do tego wzięty za zboczeńca (płaszcz!). Zaśmiewałam się przy tej historii do łez, jednak nie wybaczę bezdusznym Amerykanom, że nie pozwolili młodemu człowiekowi, który cierpiał tak niewyobrażalną nędzę w dzieciństwie, na tę odrobinę przyjemności, jaką było zjedzenie ciastka podczas seansu ;-).


Moja ocena: 6/6